W tym roku kraje b. Jugosławii znów się zjednoczyły – odrzucając języki narodowe i tradycyjne brzmienia w swoich utworach eurowizyjnych. Jak to się dla nich skończy?
Od lat śledzimy stopniowy zanik obecności języków narodowych w stawce piosenek Konkursu Eurowizji, ale w tym roku alarmująca jest też śladowa ilość wpływów etnicznych i folkowych w wybranych utworach. Chociaż faworyt ESC 2017 – Włoch Francesco Gabbani – śpiewa o tym, by nie iść ślepo za wszystkim, co modne i kreowane na Zachodzie, to jednak Eurowizja powoli zmienia się w konkurs piosenki radiowej, tekstów w języku angielskim i kompozycji coraz częściej kojarzonych z czymś co „już gdzieś słyszeliśmy” – wszystko jednak nazywa się inspiracją, nie plagiatem. Kraje byłej Jugosławii często dumnie prezentowały swoje wartości narodowe takie jak język czy kulturę muzyczną, wykorzystywano tradycyjne dla tych regionów style piosenek czy śpiewania, często z wykorzystaniem ludowych instrumentów. Najczęściej taka receptura się sprawdzała. W tym roku jednak wszystkie te państwa odwróciły się od swoich brzmień, a niektóre nawet od lokalnych kompozytorów.
Przypominam, że państwa byłej Jugosławii to grupa sześciu krajów, które na Eurowizji samodzielnie startują już od wielu lat. Najpierw były to Słowenia, Chorwacja i Bośnia określane jako „ofiary” serbskiego nacjonalizmu, później pojawiła się Macedonia, a jako ostatnie dołączyły Serbia i Czarnogóra. Pomimo wojny lat dziewięćdziesiątych, teraz te kraje wspierają się punktowo, tworząc mocny „blok bałkański” osłabiony nieco przez nowy format głosowania i udział jury w głosowaniu. Do państw b. Jugosławii zalicza się również Kosowo, jednak status tej byłej serbskiej prowincji nadal nie jest zaakceptowany przez niektóre kraje, nadawca RTK nie ma prawa samodzielnego startu w Eurowizji, a kulturowo państewku bliżej do Albanii niż do Słowian.
Bośnio, ratuj Eurowizję!
Spośród sześciu państw jedno się wykruszyło – Bośnia i Hercegowina ze przyczyn finansowych nie startuje w Eurowizji 2017 i być może już tutaj należy doszukiwać się braku folkowych elementów w piosenkach tych krajów. Bośnia, chociaż to kraj nie do końca stabilny politycznie, bardzo profesjonalnie przygotowywała się do Eurowizji, prezentując zazwyczaj utwory bardzo dobrej jakości i kompozycje wartościowe. Efektem była praktycznie 100% skuteczność awansu (z jedną wpadką rok temu) i stosunkowo dobre pozycje w finale. Fani folku i muzyki etnicznej na pewno pamiętają wspaniałą balladę Lejla grupy Hari Mata Hari (3. miejsce – Ateny 2006), bośniacki utwór w stylu „sevdalinki” czyli Rijeka bez imena Mariji Šestić (11. miejsce – Helsinki 2007), marszową Bistrą Vodę grupy Regina (9. miejsce – Moskwa 2009) czy legendę bośniackiej sceny muzycznej – Dino Merlina, który dwukrotnie reprezentował BiH, zawsze zajmując miejsce w czołowej siódemce. Na dziewiętnaście startów Bośnia jedynie trzy razy prezentowała utwór w całości po angielsku, wtedy, gdy język narodowy nie do końca był potrzebny, bo utwór był albo dyskotekowy (2004 i 2005) albo rockowy, bez wpływów narodowych (2010).
Słowenia poddała się bez walki?
Z listy krajów b. Jugosławii skreśliliśmy już Bośnię, skreślimy też Słowenię, której nie ma co poświęcać czasu w tym felietonie, bo kraj stosunkowo rzadko stawia na elementy etniczne i dość często zapomina o własnym języku. Na 22 starty aż 10 razy Słoweńcy śpiewali w całości po angielsku, ostatnim utworem zaśpiewanym w 100% po słoweńsku była ballada Verjamem Evy Boto, która zajęła jedno z ostatnich miejsc w półfinale. Z ich własnym folkiem, jakże kochanym i pielęgnowanym przez słoweńskie „śniadaniówki”, też im nie poszło, bo brzmienia piosenki Narodnozabavni rock to już nie bałkańskie, a alpejskie tradycje, a tych raczej fani Eurowizji nie lubią. W tym roku Słoweńcy postanowili skopiować samych siebie, wysyłając do Kijowa tego samego artystę co w 2005 roku, z utworem praktycznie takim samym, a może nawet gorszym (zresztą napisanym 10 lat temu) czym praktycznie odbierają sobie sympatię fanów i poparcie w rankingach. Jeśli uda im się powtórzyć rezultat z Kijowa 2005 to i tak mogą to uznać za sukces.
Nie trzyosobowa para a jednoosobowy duet…
Pozostają nam więc cztery państwa i to one w tym roku narozrabiały najbardziej. Zacznijmy od Chorwacji, która w tym roku postanowiła poeksperymentować i wysyła na Eurowizję duet złożony z jednego człowieka o nietypowym talencie – Jacques Houdek umie bowiem śpiewać w dwóch różnych głosach – wysokim popowym i niskim operowym. Co prawda niektórzy mu nie wierzą i zwiastują tragedię dla ucha na scenie w Kijowie, jednak Chorwaci są przekonani, że Houdek ich nie zawiedzie i całą Europę wprawi w osłupienie i sprawi, że wszyscy wstaną i zaczną klaskać czy wiwatować niczym despotycznie animowana publiczność entej edycji „Mam Talent” w TVN-ie. Chorwacja startuje od 1993 roku, ale najlepsze lata ma już zdecydowanie za sobą. Przypomnę, że w latach 1995-2001 praktycznie nie opuszczała top10, ale od 2007 roku reprezentanci chyba przestali już nawet o tym marzyć bo uznali, że to jest to tak nierealne jak zbudowanie autostrady w linii prostej z Osijeku do Splitu nie naruszając przy tym integralności terytorialnej Bośni i Hercegowiny. Do tej pory aż 14 piosenek Chorwacji wykonano w języku narodowym, w kolejnych trzech ten język też występował, chociaż były też elementy angielskiego. Tylko pięciokrotnie wykonywano propozycje eurowizyjne w całości po angielsku.
W tym roku sytuacja jest inna – Chorwacja po raz pierwszy wykorzystuje język włoski, który jednak w My Friend ma charakteryzować operę, a nie kojarzyć się z Włochami jako państwem. O ile utwór sam w sobie jest ciekawy i może się wyróżnić prezentacją sceniczną (oby tylko Jacques nie zrobił cyrku rodem z finału „Twoja Twarz Brzmi Znajomo” z przebraną za dwie osoby Kasią Skrzynecką) to jednak trudno doszukiwać się tutaj elementów narodowych. Dobrze chociaż, że w pisanie utworu zaangażowani byli chorwaccy twórcy, jednak współtworzyli go też Szwedzi czy Włosi. Chorwacja na Eurowizji miała zaśpiewy folklorystyczne, muzykę dalmatyńską czy tzw. staromiejską, zwariowany folk z erotycznymi podtekstami, a nawet żywcem wyjęty spomiędzy wąskich uliczek Dubrownika (czy innego dalmatyńskiego miasta) zespół mężczyzn śpiewających w stylu tak tradycyjnym, że trafił on nawet na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Chociaż ta organizacja ma ESC w swoim skrócie, to jednak widzowie Eurowizji uznali, że Klapa musi być klapą i klapą się skończyła. Grunt jednak, że Chorwacja na Eurowizję wróciła – rok temu pokazano, że w ich startach znów może być potencjał, bo utwór Lighthouse był dobrze oceniany, chociaż całość zniszczyła prezentacja sceniczna. Jacques nie jest może faworytem fanów, ale poradzić sobie może całkiem przyzwoicie i zyskać sporo na „zszokowaniu” widzów. Ciekawe, czy od jego sukcesu zależeć będzie w którą stronę Chorwaci pójdą za rok.
Paradna Czarnogóra i przewracający się Njegoš
Dopiero w 2010 roku wprowadzono w Czarnogórze zakaz dyskryminacji osób z powodu ich orientacji seksualnej, a aktywnie działające środowisko LGBT jest w tym małym, górzystym kraju bardzo liche. W październiku 2013 roku odbyła się pierwsza parada równości co skończyło się aresztowaniami zarówno uczestników jak i przeciwników. Sytuacja powtarza się za każdym razem, a kraj chociaż turystyczny, to jednak nie jest kojarzony z tolerancją wobec mniejszości seksualnych. Ciekawe, czy gdyby Slavko Kalezić startował w preselekcjach narodowych, zdobyłby poparcie widzów swoim utworem Space i prezentacją sceniczną, chociażby taką jak w teledysku? Piosenka czarnogórska w tym roku mocno zaskakuje i odstaje od tego, co kraj do tej pory prezentował. Utwór napisał co prawda lokalny kompozytor, ale w mediach trąbiono o tym, że Szwedzi gmerali w aranżacji, chociaż raczej mało kto może powiedzieć, że utwór brzmi światowo, jednak jak na warunki czarnogórskie to już i tak dużo. Pop-funkowy twór wykonany jest po angielsku i zupełnie pozbawiony elementów etnicznych, nie licząc sztucznego warkocza Slavka Kalezicia. Ponoć w prezentacji scenicznej wystąpić mają folkowe motywy w stroju, jednak wokalista trochę miesza się w zeznaniach, bo raz mówi o odniesieniu do tradycji, a raz o walce o prawa zwierząt więc można go sobie wyobrazić w Kijowie zarówno w ludowym wdzianku jak i zupełnie nago, by pokazać bliskość ze zwierzętami. Odniesienia do tradycyjnych wartości Czarnogóry pojawiły się ostatnio w lokalnych mediach ze względu na dość kontrowersyjny wpis wokalisty, który uznał, że słynny władyka Piotr II Petrović-Njegoš na pewno by go wspierał, bo był postacią inteligentną i pełną empatii. Wcześniej hejterzy uznali, że Njegoš by się w grobie przewrócił jakby usłyszał i zobaczył klip do Space broniący barw dumnej Czarnogóry. Swoją drogą ciekawe, czy w ogóle chciałby Eurowizję oglądać….
Czarnogóra niezależną historię na Eurowizji ma dość krótką, ale barwną i często uznawana jest za kraj, który łamie pewne utarte schematy. W swojej historii stawiali już na typowy pop-rockowy słabej produkcji, ale wyciągali też potężne działo w postaci niemieckiego kompozytora Ralpha Siegela, hip hopu, rocka czy nawet serbskiego eksperta od eurowizyjnego folku – Željka Joksimovicia, który tylko czeka aż ktoś znów poprosi go o napisanie utworu na konkurs. Jeśli sukcesem uznajemy sam awans do finału, to górzyste Montenegro sukces odniosło dwa razy – za każdym razem śpiewając po czarnogórsku (jeśli taki język w ogóle istnieje, bo językoznawcy często kręcą nosem) i prezentując ballady z większą lub mniejszą domieszką folku/etno. Czy Space, żartobliwie uznawane za hymn parady równości, to drogą którą Czarnogóra powinna kroczyć?
Serbia i Macedonia jak double booking do Kijowa
Dwa ostatnie kraje – Serbię i Macedonię – opiszę wspólnie, bo te państwa (zapewne bez złej woli w stosunku do siebie nawzajem, chociaż plotki krążą nawet o tym) praktycznie zrobiły to samo – odrzucenie języków narodowych, brzmień folk/etno czy wysłania kogoś znanego na rzecz raczej anonimowych wokalistek śpiewających po angielsku piosenki które mogłyby być odrzutami z płyt Robyn czy Katie Perry. Co gorsza, mają za sobą ten sam team – bułgarsko-szwedzkie Symphonix International, które łącznie ma aż trzy piosenki w tym samym półfinale (bo jeszcze Bułgaria). Zarówno Tijana jak i Jana (bez Ti) świetnie sobie radzą w rankingach fanowskich i zakładach bukmacherskich, ale ich utworów In too deep i Dance alone raczej nigdy nie skojarzylibyśmy z wcześniejszymi startami Serbii i Macedonii. Gołym okiem widać, że wszystko zostało kupione – zarówno utwór, jak i pomysł na teledysk, a zapewne także wizja występów scenicznych. Będzie światowo, profesjonalnie i pewnie zacnie, jednak coś, co dla Serbów i Macedończyków może być „wow” i dawać nadzieję, że będzie to inspiracja dla lokalnych twórców by w końcu zaczęli odświeżać swój warsztat kompozytorski i pisać coś bardziej „nowoczesnego”, dla Europy może być desperackim wołaniem o zauważenie czy chęcią przypasowania się do Zachodu i może być uznane za nudne (coś co dla Serbii jest nowością może być już passe dla Wielkiej Brytanii) i nieautentyczne. Niestety nie znamy intencji decydentów w Serbii i Macedonii – nie wiemy czy postanowiono poeksperymentować czy faktycznie Belgrad lub Skopje tak palą się do organizacji Eurowizji że uznano to za jedyny sposób na wygraną. Czy cel będzie osiągnięty i czy Serbia wróci do top10, a Macedonia w końcu przypomni sobie, że w Eurowizji można występować dwa razy, a nie tylko raz w półfinale? Czas pokaże!
Serbia to kraj, który do tej pory szczyci się świetnym debiutem (pierwszy samodzielny udział i od razu zwycięstwo) oraz faktem, że wygrali balladą i to jeszcze po serbsku. Co prawda najlepszym debiutantem na dobrą sprawę nadal jest Polska, bo tego narodu i tego języka przed 1994 w Eurowizji nie było, a serbski był słyszalny pod barwami Jugosławii, z kolei Jamala też wygrała z (powiedzmy) balladą i śpiewając w języku, który rok temu debiutował w stawce – po tatarsku. Serbowie nadal są jednak przekonani o swoich zaletach i wpływie na Eurowizję (to oni organizowali pierwszą edycję z dwoma półfinałami) i boli ich to, że w 2016 roku jurorzy potraktowali ich bardzo słabo. Nie zauważając tego, iż Sanja zdobyła dwunastki od widzów ze wszystkich państw Jugosławii, Serbowie potrafią oskarżać Eurowizję o zbyt dużą dozę polityki. Jak w tym roku Tijana nie poradzi sobie zbyt dobrze, możemy się spodziewać, że RTS wykona pilny telefon do Joksimovicia, a ten wyciągnie jakąś frulę z piwnicy i stworzy znów coś, co pasterze będą mogli podśpiewywać pilnując swoich owiec gdzieś wysoko w górach. I pewnie Europa to kupi.
Macedonia nie ma innego wyjścia – jeśli Jana przepadnie, kraj zapewne zrezygnuje, bo porażek było już za dużo i frustracja widzów oraz lokalnych fanów wzrasta. W ostatnich latach przegrywały zarówno wielkie gwiazdy jak i popularni bohaterowie talent-show, śpiewając zarówno po macedońsku jak i po angielsku, prezentując zarówno nowoczesne (wg Macedończyków) r’n’b jak i cygański wykrzyczany folk. Nic nie działa, nic się nie sprawdza i jak już nawet Kaliopi nie dała rady, to Macedończykom niewiele pozostaje… Ewentualnie Karolina Gočeva, która nawet jak przepadnie to chociaż wróci z Eurowizji z nagrodą za „najpiękniejsze nogi konkursu”. Portal Wiwibloggs w jednym ze swoim komentarzy uznał, że wariactwem jest samo twierdzenie, iż Macedonia może nawet Eurowizję wygrać. Było to powiedziane raczej w euforii po odsłuchaniu Dance Alone, ale faktycznie Macedonia sięgająca po Grand Prix to sytuacja, której mało kto mógłby się spodziewać. Zwłaszcza, że przed nami jeszcze próby do półfinału bo to właśnie wtedy zobaczymy, czy delegacja macedońska, zgodnie z tradycją, popisowo zrujnuje w miarę dobre utwory tragicznymi pomysłami na występ sceniczny. Delegacja MKRTV jest często bardzo liczna, ale za ilością niestety nie idzie jakość, a przysłowie „Gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść” doskonale tu pasuje.
Chociaż Serbia, Macedonia, Czarnogóra i Chorwacja w tym roku nie wysyłają utworów charakterystycznych dla siebie to jednak liczą na sukces i chcą znaleźć się w czołówce. Dobrze, że mają taktykę i próbują, a jeśli się nie uda, zapewne za rok spróbują z innej strony i w inny sposób. Bo chociaż rozpętali pomiędzy sobą krwawą wojnę, to jednak wiele ich łączy – duma narodowa, przywiązanie do tradycji, upór i odwaga. A także chęć dogonienia Europy i bycia szanowanym, tak jak kiedyś Jugosławia.
Felieton Macieja Błażewicza, fot.: 24sata