Komentator Eurowizji diametralnie zmienia pogląd. Od pochlebstw w stosunku do konkursu w maju do pozbawionej skrupułów i szacunku krytyki w wywiadzie dla Onetu. Być może Eurowizja przejadła się Orzechowi… A Orzech fanom konkursu.
Drugiego stycznia został opublikowany wywiad Pawła Piotrowicza z Arturem Orzechem, wieloletnim komentatorem Konkursu Eurowizji dla Telewizji Polskiej. Pojawia się w nim wątek dotyczący Eurowizji, usztywniający zasłyszane choć przestarzałe stereotypy o konkursie (w tym standardowo spore przejaskrawienia). Eurowizyjny specjalista, za którego z pewnością można uznać osobę komentującą ten konkurs od ponad dwóch dekad pozwala sobie na skrajnie powierzchowne generalizowanie i szufladkowanie artystów, którzy znaleźli się w tym konkursie. Najwyraźniej Artur Orzech zrewidował swoje poglądy z maja – przed głosowaniem w finale konkursu sam przyznał, że widzów czeka trudne zadanie ze względu na jakość finałowych kompozycji.
The Common Linnets – Calm After The Storm (Eurowizja 2014, Holandia)
Na pytanie o „prawdziwe zdanie na temat Eurowizji” Artur Orzech odpowiedział:
„Eurowizja to królestwo kiczu. Miejsce, w którym prawie nie ma artystów. Wykonawcy są przeświadczeni, że nimi są, ale najczęściej ani przed ani po konkursach nikt już o nich nie słyszy. To tacy „artyści” na dwa tygodnie. Oczywiście były chlubne przypadki, Abba czy Celine Dion, ale oni i tak mieli zrobić kariery światowe. Eurowizja ani im w tym nie pomogła, ani nie zaszkodziła.”
Czy można postawić znak równości pomiędzy popularnością a artyzmem? Według dziennikarza wyznacznikiem jakości artysty jest jego późniejsza popularność, podczas gdy wielu wokalistom wystarczy dotrzeć do sprofilowanej grupy odbiorców. Orzech zapomina także o tym, że popularność kształtuje się za sprawą wielu zróżnicowanych czynników, gdzie nierzadko rolę odgrywa przemysł muzyczny, osobiste znajomości, czy podjęcie współpracy z rozpoznawalnymi wokalistami. Ponadto należy zwrócić uwagę, że od kilku lat eurowizyjne przeboje są chętnie grane i kupowane zagranicą, przede wszystkim widać to na oficjalnych listach przebojów w Holandii, czy w krajach skandynawskich. Nawet tak „nieeurowizyjny” kraj jak Polska każdego roku „podłapuje” kilka pozycji z Eurowizji, z których przynajmniej jeden staje się wielkim i chętnie granym hitem (jak choćby Satellite Leny, Euphoria Loreen, Drip Drop Safury, czy Is It Right? Elaizy).
Orzech uważa, że ABBA nie potrzebowała Eurowizji. Być może. Jednakże sam zespół ma nieco inną opinię a propos tego, co było rzeczywistą trampoliną do ich sukcesu. Członkowie zespołu często wyrażali, że kluczem do rozgłosu była Eurowizja i to jej zawdzięczają międzynarodową sławę. Przed konkursem kwartet był rozpoznawalny w kilku krajach ale dopiero eurowizyjne Waterloo pozwoliło się przebić do świadomości masowej. W czasach obecnej monopolizacji rynków muzycznych niewielu artystów szczyci się nieprzerwaną muzyczną sławą. Ale może też i nie dla każdego stanowi to priorytet. Wielu eurowizyjnych wokalistów faktycznie przepadła bez najmniejszego echa, ale też gros z nich znalazło własną niszę. Jedno jest jednak pewne: sukces w tym konkursie jest hołubiony w rodzimych krajach artystów i tam ich pozycja jest z reguły bardzo mocno ugruntowana.
Loreen – Euphoria (Eurowizja 2012, Szwecja)
Co więcej, nieco ponad tydzień temu głośno zrobiło się o rocznych podsumowaniach statystyk Google. Ich rezultat (oparty o częstotliwość wpisywania poszczególnych haseł) mówi sam za siebie – zwyciężczyni tegorocznego Konkursu Piosenki Eurowizji zyskała olbrzymią sławę na całym świecie, a na placu Times Square w Nowym Jorku pojawił się billboard z wizerunkiem Conchity, podpisany: „Jedna osoba w samym tylko maju zyskała większą popularność niż Rihanna i Lady Gaga”. W tych samych statystykach Eurowizja biła na głowę wiele innych międzynarodowych wydarzeń, w niektórych krajach wyprzedzając brazylijski Mundial. W Polce Eurowizja zajęła drugą pozycję w kategorii Wydarzenia. Artur Orzech w Wywiadzie prezentuje racjonalne wytłumaczenie dla wysokiej popularności konkursu, jednakże okraszając opinię kontrowersyjnymi i osądzającymi epitetami:
„PP: Z czego w takim razie wynika fenomen Eurowizji, która nie kreuje ani przebojów, ani tym bardziej gwiazd, a mimo to oglądana jest rokrocznie przez dwieście milionów widzów?
AO: Wśród których są, proszę zwrócić uwagę, ludzie zarówno w niej zakochani, jak i jej nienawidzący. Wynika to z prostego faktu, że lubimy zawody – a to są swego rodzaju zawody. Mamy tylko jedną wadę narodową: zawsze, gdy wystawiamy gdzieś na arenie międzynarodowej sportowca lub artystę, musimy wygrać. Inaczej cierpi nasza duma narodowa. Wieszamy wtedy na naszych reprezentantach psy albo w ogóle wycofujemy się na jakiś czas z rywalizacji, jak w przypadku Eurowizji. A to przecież jest przede wszystkim zabawa. Nikt z poważnych artystów nie bierze w niej udziału, bo wizerunkowo nic to nie daje, a może nawet zaszkodzić, jeśli ukończy się rywalizację na końcu stawki. W związku z tym trafiają tam głównie postacie drugiego, trzeciego i czwartego planu.”
Patricia Kaas – Et s’il fallait le faire (Eurowizja 2009, Francja)
Z pewnością warto byłoby zadać pytanie Arturowi Orzechowi kogo z pierwszego planu albańskiej, łotewskiej czy estońskiej muzyki widziałby w konkursie skoro sugeruje, że do tej pory były one reprezentowane przez „drugi, trzeci i czwarty”? Fakt, że większość nazwisk pojawiających się na Eurowizji widzimy po raz pierwszy nie świadczy o tym, że są to wokaliści nieznani w swoich krajach. Kraje bałtyckie, skandynawskie, bałkańskie, ale w ostatnich latach także Holandia, Włochy, Hiszpania, Rosja, Ukraina i (co jakiś czas) Francja i Niemcy wysyłają znanych piosenkarzy w swoich barwach. Kto jest tym czwartoligowcem? Patricia Kaas? Anouk? Loreen? Brainstorm? Gualazzi? Nina Zilli? A może Marco Mengoni? Nawet Cascadę, czy Kate Ryan, które według wielu nie reprezentują wyżyn muzycznych trudno nazwać trzecioplanowymi piosenkarkami chociażby ze względu na ich popularność w Europie.
W dalszej części wywiadu Orzech tłumaczy zmianę komentarza na cyniczno-ironiczny inspiracją 15-minutową rozmową z byłym brytyjskim komentatorem Eurowizji, Terrym Woganem. Jest jednak pewien istotny szczegół na który warto zwrócić uwagę – odkąd Terry Wogan zaprzestał komentowania konkurs uległ dobitnej zmianie. Może warto pokusić się o 15 minut rozmowy z nowym brytyjskim komentatorem, Grahamem Nortonem – zabawnym ale nieprzepełnionym goryczą i pogardą? W kolejnych fragmentach wywiadu Artur Orzech tłumaczy dlaczego poparł kandydaturę Donatana i Cleo jako reprezentantów w Konkursie Eurowizji.
„Na początku byłem przeciwny kandydaturze, ale gdy dowiedziałem się, w jaki sposób oboje do tego podchodzą i jak są zorganizowani, uznałem, że może się udać. Oni w zasadzie mieli wszystko gotowe, włącznie z niezależną promocją swojego duetu w Europie. Po rozmowie z Donatanem wiedziałem, że on rozumie, iż nie potrzebuje promocji w kraju, lecz za granicą – my i tak nie mogliśmy na ten utwór głosować. Tymczasem polscy muzycy biorący udział w Eurowizji są przekonani, że telewizja będzie ich promować w kraju. Potem przychodzi rozczarowanie.”
Nie trudno zwrócić uwagę na pewną logiczną niekonsekwencję między powyższym komentarzem, a wcześniejszym wnioskiem odnośnie konkursu – Orzech popiera promocję Donata zagranicą jednocześnie uważając, że Eurowizja żadnej promocji przynieść nie może.
Anouk – Birds (Eurowizja 2013, Holandia)
Od doświadczonego dziennikarza oczekuje się znajomości tematu w rozmiarze przerastającym wielkość orzecha. Dosadność poglądów i ostra krytyka pozwalają skupić na sobie uwagę i z pewnością skłonić internautów do przeczytania wywiadu. Płytka i negatywna ocena Eurowizji jest szczególnie bezpieczna dla dziennikarza muzycznego, czy wokalistów chcących podszlifować swój PR. Powtarzanie stereotypów i wpisywanie się w pewien światopoglądowy schemat bywa jednak niesprawiedliwe, zwłaszcza dla kompozytorów, wokalistów i prawdziwych artystów których na Eurowizji wcale nie brakuje.
Alyosha – Sweet People (Eurowizja 2010, Ukraina)
Raphael Gualazzi – Madness Of Love (Eurowizja 2011, Włochy)
Źródło: Onet.pl, 59. Konkurs Piosenki Eurowizji (TVP 1), Youtube; fot. metro.gazeta.pl