Szalom Polsko! Zapraszam do pierwszego odcinka subiektywnej serii prosto zza kulis Konkursu Piosenki Eurowizji. Dziś dla Was pisze Ola Wąsek, redaktorka, dla której ta eurowizyjna przygoda jest już piątą.
Dziwne to uczucie. Opuszczać europejskie ziemie, przelatywać za Morze Śródziemne tylko po to, żeby… no właśnie – pojechać na Eurowizję! Dla konkursu bytność na sąsiednim kontynencie nie jest nowością. Licząc dziecięce wersje, muzyczne zmagania „starego kontynentu” opuściły go już pięć razy (co ciekawe, Eurowizja w Istambule, na styku kontynentów, odbyła się jeszcze w europejskiej części Turcji). Nie będę ukrywać, że wypatrzenie z okien samolotu izraelskiego wybrzeża poruszyło mnie bardziej niż wjazd do jakiegokolwiek innego kraju organizatora.
Jak sam Tel Awiw reaguje na konkurs? Mam wrażenie, że zupełnie go nie zauważa. Na lotnisku nie mogłam odnaleźć nawet śladu obecności Eurowizji, a na pytania o udogodnienia dla przyjezdnych za każdym razem słyszałam tylko jedno magiczne słowo – „szabat”. Jedna z przykładowych rozmów, którą odbyłam dziś z bardzo przyjemnym panem taksówkarzem, brzmiała następująco:
– Cel wizyty?
– Eurowizja.
– Yyyy, ale że do znajomych czy do rodziny?
Na ulicach także trudno wypatrzeć slogany „Dare to Dream”. Ciężko mi było ten obraz skonfrontować z obrazami buszującymi niegdyś po Internecie, na których cały Izrael szalał po zeszłorocznym zwycięstwie Netty Barzilaj. Zawsze to też fani z tego właśnie kraju zdawali się mieć największy szacunek do tego wydarzenia. Spodziewać było się mogło, że pasja ta przeszła na cały naród. Otóż, najwidoczniej nie do końca.
Ta piosenka towarzyszyła mi dziś w trakcie przylotu do Izraela. Kraj ten ma bogatą i ciekawą historię eurowizyjnych startów.
Centrum Prasowe jest iście egzotyczne. Przed nim na dziennikarzy czekają wygodne leżaczki i słońce. Wewnątrz – niewygodne, drewniane krzesła i dziurawa podłoga. Aż momentami chce się uciec poza eurowizyjne szaleństwo, ale przecież trwa się na posterunku! Nie tylko ze względu na próby czy unikatowe wrażenia, które mamy szczęście podziwiać jako pierwsi. Coś, co przyciąga nas co roku, to obecność eurowizyjnej rodziny. Dziennikarze z całej Europy, krajowe delegacje… Spotkać ich to jak nawiedzić rodzinę na święta po dłuższej nieobecności w domu. Ciepło eurowizyjnej ekipy przyciąga i uzależnia.
Dziś mieliśmy okazję obejrzeć pierwszą serię prób i zobaczyć w praktyce kolejny projekt sceniczny Floriana Wiedera. Trzeba przyznać, że scena spełnia swoje zadanie – dobrze wypełnia wnętrze ciaśniutkiej hali. To naprawdę dobrze wygląda w kamerze! Powiedziałabym, że to jeden z bardziej udanych eurowizyjnych dzieł Austriaka. Ciekawym elementem są ruchome trójkąty. Nie tylko są one mobilne, ale także zmieniają kolory. Przed występami poszczególnych krajów formują się w nich flagi.
Niestety, z racji faktu przesunięcia prób o jeden dzień nie dane było mi zobaczyć wszystkich dzisiejszych występów. Pierwszymi wykonawcami, których ujrzałam dziś na scenie, byli młodzi Słoweńcy – Zala i Gaspar. Niestety, mam wrażenie, że kameralny nastrój ich utworu Sebi nie chwycił dziś do końca. Tak jakby echo pustej hali wcale nie wzmagałao efektu uroczej intymności kompozycji. Czyżby utwór ten, aby móc wybrzmieć w pełni introwertycznie, potrzebuje tła w postaci tłumu ludzi? Występem Czarnogóry zszokowana nie byłam. Zdania w Centrum Prasowym są zgodne – kraj ten jest jednym z pretendentów do zajęcia ostatniego miejsca w półfinale. Ekipa czarnogórska wymieniła się na próby z czeską ze względu na opóźnienie lotu tej pierwszej. Białorusinka Zena z początku oszczędzała się wokalnie, ale jakąż petardą sceniczną jest ta dziewczyna! Nie wyobrażam sobie, aby naszych wschodnich sąsiadów zabrakło w tegorocznym finale. Bardziej obawiam się o Węgra, który, mimo świetnej kompozycji prezentuje się poprawnie, ale… nudno. Za to w występie serbskim wszystko jest dograne w punkt. Wokalnie Nevena nie rozczarowuje. Ba, wręcz czaruje! Wizualizacje są najlepiej przygotowane z tych, które miałam okazję dziś zaobserwować. Jeśli z wymienionej piątki miałabym wskazać jednego pewnego finalistę, to byłaby to Serbia.
A jak wypadły „Tulianki”? Mimo problemów technicznych przy pierwszym podejściu, dzielnie z tego wybrnęły. Próba przez innych dziennikarzy uznawana jest za ciekawą. Dziewczyny na plus „rozczarowały” ilością pozytywnej energii.
To był dopiero pierwszy dzień, a ile emocji! Jutro zapowiada się również niezwykle ciekawie. Kumulacja australijsko-islandzko-portugalska. Jesteście gotowi?