Co Ten Wiedeń? Czyli o ESC słów kilka #12

To już jest koniec, nie ma już nic, czyli poeurowizyjny smutek.

Czyli że już? Przedwczoraj zakończył się jubileuszowy 60. Konkurs Piosenki Eurowizji. Dla przeciętnego eurowizjomaniaka rok 2015 już jest w sumie za nami. Bo co po nim zostało? Wspomnienia! Sezonu selekcyjnego, przygotowań przed konkursowych no i oczywiście tego właściwego eurowizyjnego tygodnia. Albo dwóch eurowizyjnych tygodni, zależy co, jak, dla kogo i kto jak uważa. Delegacje i prasa praktycznie opuścili już Wiedeń – nasze tegoroczne miasto zmagań. Ja, Wasza Redaktorka HoSanna, abyście zbyt szybko nie zapomnieli o eurowizyjnych wrażeniach rzucę jeszcze parę słów na temat tego jak przebiegł finał ulubionego konkursu Europejczyków, skomentuje wyniki, oraz delikatnie podsumuje Austriaków jako organizatorów.

Dziś jest poniedziałek. Finał sześćdziesiątej Eurowizji (jak większości z resztą) odbył się w sobotę. Czemu relacja dopiero teraz, pytacie? No cóż, sami dobrze wiecie że finał zakończył się już w niedzielę, a potem trzeba było jeszcze to wydarzenie uczcić. No i oczywiście wrócić do domu. Bo nasza przygoda z Wiedniem się już zakończyła. Ten odcinek pisze już dla Was w kompletnie nieeurowizyjnym krakowskim klimacie – aż dziwnie powiem Wam. Wszyscy mówią po polsku, głównym tematem rozmów nie jest już to, czy Belgia faktycznie wygra i co gorsza nigdzie w koło nie ma ani jednego loga ‘Building Bridges’!

Wróćmy jednak do meritum. Jak wyglądał finał Eurowizji z perspektywy widza w arenie? Zacznijmy może od tych mniej przyjemnych spraw. Po pierwsze, lepiej się ustawili ci, którzy wybrali opcję z miejscami siedzącymi. Aby zająć dobrą pozycję stojącą, w hali należało być… dwie godziny przed show. A oczywiście wiadomo że sam finał trwał praktycznie cztery. Sześć godzin na nogach to nie jest rzecz za którą moje kończyny mnie pokochały… Po drugie, nawet jeśli jesteś na tyle wysoki, aby przewyższać wszystkich ludzi w arenie, to i tak licz się z tym, że ktoś namiętnie wspierający swój kraj może Ci skutecznie przesłonić widok swoją flagą. ALE! Atmosfera na hali jest niepowtarzalna. Poza tym nikt w TV nie zobaczy tego co Ty widziałeś na żywo. Magia pełnego występu, nie tylko telewizyjnego wycinka. Szczególnie dobrze ogląda się pod sceną występy, w których do czynienia mamy z jakimkolwiek układem choreograficznym. Kamera przez ciągłe zbliżenia nie wychwytuje wszystkich atrakcyjnych dla oka ruchów tancerzy. W TV nie widać również różnych zakulisowych smaczków (czy wspominałam ostatnio o ziewającym Mansie?), czy też nie można poczuć jak pachną fajerwerki lub jak gorące są ognie wystrzeliwane w czasie występów. Na żywo też można odczuć lepiej klimat wielu utworów, szczególnie skocznych (cała hala szaleje), ale też tych bardziej, ujmijmy to tak, psychodelicznych. Przykład: Gruzja. No i wyniki… tego co słyszeliśmy my na arenie podobnież nie słyszał nikt przed telewizorami. Reakcje publiczności, ze względu na potencjalne buczenie przy wynikach Rosji , zostały wyciszone. Z jednej strony słusznie, bo mimo że nie było tak agresywnie jak w Kopenhadze, to nastroje antyrosyjskie dało się odczuć. Już nawet nie te negatywne kiedy ten mocarski kraj dostawał punkty, a głównie… radość gdy ich nie otrzymywał! Albo otrzymywał mało. Bo ludzie nie byli przeciwko Polinie, nie byli przeciwko ‘Million Voices’. Ludzie byli przeciwko zwycięstwu ‘Matki Rosji’. A przez połowę głosowania wydawało się ono być niemalże pewne. Żadna więc 12 nie ucieszyła tak zebranej w arenie publiki, jak ta z Litwy dla Łotwy. Rosja w tym głosowaniu nie zdobyła nawet punkcika. Podobnie jak z San Marino, dzięki czemu ulubienica fanów Valentina Monetta zebrała jeszcze więcej oklasków niż za samo nucenie swoich eurowizyjnych hitów. Jedyne naprawdę głośne buczenie mogliśmy usłyszeć, kiedy to właśnie Rosja przekazywała swoją punktację. Szósta już wygrana Szwecji bardzo ucieszyła publikę. Ja osobiście nie poczułam z tego powodu większej euforii. Zbytnio już byłam znużona ciągłym gadaniem i zachwytami nad Mansem, zwłaszcza, że nigdy nie należał do grona moich ścisłych faworytów. Ale na Eurowizję w Szwecji się cieszę! Jakoś przykro mi nie jest w związku z tym, że Włochy, mimo zwycięstwa u telewidzów, ostatecznie zajęły dopiero trzecie miejsce. Nawet polubiłam tę piosenkę, ale ciągle nie uważam, że jest to utwór który powinien wygrać całe show. A poza tym Włosi, gdy nie chwytała ich kamera, zachowywali się tak, jakby już Eurowizję wygrali. Nadmierna pewność siebie nigdy nie popłaca. Ucieszyły mnie za to bardzo wyniki od 4 do 14. Każda piosenka, która zajęła miejsce w tym przedziale, bardzo na to zasługiwała. Niektórzy bardzo burzą się w związku z ‘niskim’ wynikiem Polski w tym roku. Uważam jednak że powinniśmy na to spojrzeć obiektywnie. Mieliśmy bardzo mocny rocznik. Nasza piosenka nie była zła, ale dobrze wiecie że na tle konkurencji nie wybijała się specjalnie. Monia awansowała do finału, przekazała w nim milionom telewidzom swoją osobistą siłę, to jest bardzo ważne. Ale oceniona została pod względem muzycznym – i słusznie. Bo tak powinno być na Eurowizji. Żal mi jednak państw germańskich – wszystkie trzy skończyły na ostatnich pozycjach, w tym Austria i Niemcy z zerem punktów na koncie. Na tak brutalne potraktowanie nie zasługiwali ani Ann Sophie ani chłopcy z The Makemakes. Jednak w systemie, który nagradza tylko dziesięć piosenek, gdy w konkursie bierze udział prawie 30, widać ten problem, że piosenki dobre, które zostały ocenione np. na 11 pozycję (jak chociażby Niemcy w wielu głosowaniach) w ostatecznym rozrachunku kończą tak samo jak te najgorsze, zdaniem oceniających, utwory… System dwunastkowy jest legendarny, ale moim zdaniem niesprawiedliwy i niedostostosowany do tak dużych finałów, jakie możemy oglądać w ostatnich latach. Zauważyliście że 10 i 27 miejsce dzielą… 54 punkty? To jest nic. A miejsca pierwsze i drugie dzielą już 62 punkty. Taka jest niestety bolesna prawda – miejsce od 10 miejsce wliczając i idąc dalej w dół były mocno przypadkowe.

Parę słów  o organizacji – o ile o Centrum Prasowym czy też o rozpieszczeniu dziennikarzy wycieczkami i przekąskami nie można złego słowa powiedzieć, o tyle o wyglądzie samego show wypada się wyrazić krytycznie. Gdyby nie pomoc ściąganych w ostatniej chwili Duńczyków, to Openingi i Intervale byłyby małymi katastrofami. Uwierzcie mi, oglądałam sobotnią próbę generalną. Takiego bałaganu dawno nie widziałam. Kamera albo pokazywała ścianę, albo niepotrzebnie wjeżdżała za kulisy albo ewentualnie trzęsła się jak w delirce. Nie ma co się dziwić że EBU w ostatniej chwili wezwała pomocy. Austriacy mieli też jakieś problemy z maszyną do dymu, na czym ucierpiały reprezentacja Belgii (na finałowej generalnej próbie jurorskiej) oraz Gruzja (w czasie finałowego właściwego występu). Momentami w kamerze nie było nic widać. Nie za fajnie, ponieważ oba występy były rewelacyjnie przygotowane, a przez wpadkę techniczną nie mogliśmy się w pełni nacieszyć tymi wizualnymi majstersztykami. Prowadzące też nie należały do najbardziej ogarniętych w ostatnich latach. Intervale, jak już ostatnio wspomniałam, były nudnawe. Całe show jednak ratowała Conchita, zarówno dając niezły popis aktorskich umiejętności w green roomie jak i śpiewając swoje bardzo udane piosenki. Scena moim zdaniem też się broniła. Jak dla mnie jedna z ciekawszych w ostatnich latach. Wizualizacje albo przygotowane były genialnie, albo beznadziejnie, efekt więc średnio wypadał przeciętnie. Podawanie wyników, pomimo przygotowania fajnych grafik i efektów dźwiękowych, nie wypadło najlepiej ze względu na wpadki techniczne – zerwały się aż trzy połączenia z krajami! Z tego co nie można było zobaczyć w TV – rozgrzewka dla widzów przed show była całkiem fajna, był z nią tylko jeden problem… Każdorazowo była identyczna… Przy pierwszym półfinale była dla nas ekscytująca, przy drugim lekko nudna, ale przy finale już po prostu irytująca. Nie chciało się organizatorom przygotowywać trzech różnych porcji materiałów filmowych i nawet prowadzący tę rozgrzewkę za każdym razem gadali te same kwestie…  Co by jednak nie mówić – Eurowizja to jednak Eurowizja. Fani zawsze będą podekscytowani. Jak tylko nie będzie bardzo wspominać się ubiegłorocznej prezentacji, która zachwycała pod każdym względem, to tą też można było przyjemnie obejrzeć. Bo to ciągle jest najlepsze muzyczne show na świecie. A że nie robi wrażenia na tle poprzednich konkursów, pomyślmy o tym że następne ESC znowu robią Szwedzi… Oni nas nie zawiodą! Ps. Myślicie że Sanna za rok będzie prowadzić?

Eurowizja zobaczona ‘od kuchni’ raz na zawsze zmienia wyobrażenia o tym konkursie. Po pierwsze – znając kulisy oraz alternatywne próbne wersje występów zupełnie inaczej odbieramy to co się dzieje na scenie. Po drugie, wiedząc co się dzieje na scenie w czasie występów, zupełnie inaczej odbiera się to co widzimy w TV. Jak dla mnie to jest najczęściej za mało. Choć niektóre występy zyskują na pracy kamer. Na pewno nigdy już oglądanie występów do chociażby do ‘Beauty Never Lies’, ‘Golden Boya’ czy ‘Tonight Again’ nie będzie tak pasjonujące jak wtedy, gdy otaczały nas rozwrzeszczane, roztańczone i zozśpiewane tłumy. Zupełnie inaczej patrzy się też na eurowizyjne gwiazdy. Przy bliższym poznaniu spada z nich telewizyjna otoczka świetności. To są ludzie tacy jak my. Nawet wyglądu często nie mają tak idealnego jak możemy to obserwować w ruchomym obrazku telewizora. Jak do tej pory najmocniejsze tapety widziałam na twarzy Bojany oraz… Włochów! W pewnym momencie zaczęłam współczuć tym reprezentantom, nie mogą nic zrobić bo cały czas albo ktoś chce z nimi zdjęcie, albo autograf, albo pogratulować… To jest na pewno dla nich miłe, ale jednocześnie męczące. Ktoś mi jednak powiedział ‘pchali się na Eurowizję, więc raczej byli świadomi tego w co się pakują’. Fakt, niektórzy łakną błysku fleszy… Ja osobiście najbardziej polubiłam się z reprezentacją litewską, wyściskałam ich jeszcze na koniec w Euroclubie. Udało mi się też spotkać mamę Nadava Guedja i powiedzieć jej osobiście że jak dla mnie jest świetną babką. No i oczywiście, wszystkie spotkania z naszą Monią były zawsze wspaniałe i radosne. Kiedy wracała z hali po finale, odśpiewaliśmy jej fragment ‘In The Name Of Love’ oraz wyściskaliśmy z gratulacjami. Za wszystko. Bo dumni z niej nie być nie mogliśmy. Widok jej łez wzruszenia był bezcenny. Podbiegali do niej także ludzie z innych krajów aby ją wyprzytulać. Coraz lepiej za temat Eurowizji wzięła się ekipa TVP. To, że nie jest to już dla nich temat niszowy, widać było na każdym kroku. Cieszy to niezmiernie. Fajnie było też wreszcie poznać fanów Konkursy z innych krajów. Poczuć prawdziwego ducha międzynarodowej rywalizacji. Piękna była zarówno dzika radość Izraelczyków, jak i łzy smutku w oczach Francuzów. Emocje przeżyte na Eurowizji są nie do powtórzenia nigdzie indziej. Strasznie się cieszę że i ja mogłam tego doświadczyć. Ale wiem, że ten Konkurs nigdy nie będzie już dla mnie taki sam.

Teraz już nic nam nie zostało, tylko czekać do rozpoczęcia sezonu selekcyjnego 2016. Wtedy zabawa zacznie się od nowa…

Wasza HoSanna

Exit mobile version