Szósty dzień tygodnia… A przynajmniej według liczenia w języku hebrajskim. DNIEM OKREŚLANYM właśnie jako jom sziszi jest piątek. Piątek, który przyniósł nam próby zarówno uczestników obu półfinałów, jak i automatycznych finalistów.
To moja pierwsza Eurowizja. Gdy przyjechałem wczoraj do centrum prasowego prosto z lotniska liczyłem, że odbiorę kartę miejską, udam się do hostelu, a potem świeży i pachnący zabiorę się do pracy. Otóż nie. Cały dzień spędziłem na pisaniu relacji, zaznajamianiu się z pracą w press roomie. Także ciekawostki jakie skrywała arena tegorocznych zmagań były dopiero przede mną.
Jeszcze przed wejściem na teren expo w Tel Awiwie zobaczyłem piękny bilbordzie. Po angielsku złożono najlepsze życzenia wszystkim uczestnikom Eurowizji. Niżej umieszczony był dopisek po hebrajsku, który był nieco mniej życzliwy: „Taaaaaak, powodzenia tylko dla Kobiego”.
W czwartek tylko dwie delegacje z pierwszego półfinału nie miały swojej próby. Dlatego dzisiaj w arenie jako pierwsi zagościli Katerine Duska (Grecja) i Serhat (San Marino). Oba ciekawe, oba intrygujące, oba „na bogato”. Po niech 9 kolejnych uczestników drugiego półfinału. Ale po kolei!
Jako pierwszą na scenie widzieliśmy Srbuk. Ze względu na to, że pisałem wówczas relację na naszą stronę, nie mogłem przemilczeć zmiany stroju. I już, na dzień dobry, pojawiło się pytanie: „Ale jak to nazwać?”. Czy to bolerko? Czy to pseudo-wojskowe pagony? Ostatecznie padło na „pelerynkę z frędzlami”. A co poza tym? Głos był, muzyka też była. Ale czy awans? Ciężko stwierdzić.
A próba szwajcarska? Coś na co czekali niemal wszyscy obecni wówczas na sali dziennikarze. Pierwszą zaobserwowaną rzeczą była znaczna poprawa wokalu. A druga była już bardziej subiektywna: „dlaczego on się tyle uśmiecha?”. Tak, ma on świetną piosenkę na imprezę. Tak, jego piosenka kontrastuje z poprzedniczkami w półfinale. Jednak skąd ten prawie nieustanny zaciesz? Na to pytanie uzyskałem tylko częściową odpowiedź – Luca Hänni na każdym zdjęciu z próby na eurovision.tv wygląda perfekcyjnie.
Według mnie wartą odnotowania próbą była ta w wykonaniu Johna Lundvika ze Szwecji. Dlaczego? Otóż była to pierwsza próba, której nie widziałem w centrum prasowym, a w samej arenie. I słuchajcie, to jest jednak prawda! Emocje podczas odsłuchu na żywo są zupełnie inne od tych, które odczuwałem przy przekazie telewizyjnym. Pierwsza myśl po wejściu do hali: „Duża. Naprawdę spora”. Ale cała magia zaczęła się tuż przed piosenką. Wędrówka świateł, przemieszczanie się kamer, iluminacje na trójkątach nad sceną, które złożyły się w szwedzką flagę. A przy okazji wokal Szweda i jego mamas w chórkach – jak sam je nazwał podczas konferencji prasowej! Perełka!
Austriackie Limits nie przyprawiało mnie o dreszcze w wersji studyjnej. Jednak podczas próby na arenie poczułem ciarki. Dominacja czerni zgrywała się ze smutnym tekstem piosenki, a pojawiający się tu i ówdzie błękit opowiadał charakterystycznemu kolorowi włosów Pændy. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie znalazł paru uchybień. Przy moim wzroście (ponad 190 cm) przestrzeń miedzy rzędami siedzeń była dość mała. A jak już jesteśmy przy siedzeniach – kojarzycie stadiony miejskie z miast powiatowych? To właśnie takie są w Pawilonie 2. NIEWYGODNE. A koncerty są długie.
Rzutem na taśmę dostałem się na konferencję prasową Szweda (również pierwszą w życiu). Jego mamas powiedziały kilka słów o sobie, a John ogłosił, że zabiera je ze sobą w nadchodzącą trasę. Na prośbę dziennikarzy zaśpiewał zeszłoroczną propozycję z Melodifestivalen – „My Turn” oraz piosenkę, którą cała piątka się rozgrzewa przed występem – szlagier ABBY, czyli „Dancing Queen”. Tuż po konferencji rozpętała się walka o materiały prasowe. Zgiełk i szum wokół członkini szwedzkiej delegacji przypominał widziane już tylko na starych polskich filmach walki o towar z importu rzucony na Stadion Dziesięciolecia. Co poradzić, tak jest los faworytów!
Pierwsze próby finalistów były natomiast bardzo specyficzne. Izrael, mimo że jest to kraj, który jest mi dość bliski (zwłaszcza naukowo), to w moim osobistym rankingu znajduje się na odległym, przedostatnim miejscu. W ogóle nie czuję tego klimatu. Z tego względu pierwsza próba nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Za to Francja! I nie było to wrażenie pozytywne! Oczywiście, rozumiem że występ ma pokazać, że bycie innym nie oznacza bycia gorszym. To akurat szczerze popieram. Natomiast prezentacja Bilala Hassaniego urosła dla mnie do rangi przesady. Początkowe ujęcia przypominają Samarę z horroru Ring, baletnica plus size oraz głuchoniema tancerka? Piękny akcent, ale czy konieczny? A ukazane pod koniec hasło „We are all kings/queens” tylko mnie utwierdziło w przekonaniu, że jest to ultrapoprawny politycznie występ. A w takich kategoriach odbierałem cukierkowo słodką Danię, gdzie chórzyści i tancerze prezentują wielokulturową różnorodność duńskiego społeczeństwa. Można się spodziewać, że głosowanie widzów z Europy Wschodniej raczej nie będzie bardzo łaskawy dla Francji w tym roku.
Zakończmy jednak to podsumowanie pozytywnymi akcentami. Próby brytyjskie i niemieckie były poprawne. Komuś na pewno te prezentacje się spodobają. A włoska? W porównaniu do Sanremo dzieje się bardzo dużo, dla niektórych wręcz zbyt wiele. Ja jestem na tak! Głośne centrum prasowe momentalnie ucichło, gdy tylko Mahmood zaczął śpiewać. A podczas refrenu niemal wszyscy dziennikarze rytmicznie klaszczą wraz z włoskim wokalistą! Po występie długi aplauz. Cóż, powtórzę się – jeden z faworytów! „Powodzenia tylko dla Kobiego”.
A na deser – wywiad z Tamtą! O próbie, o eurowizyjnych propozycjach i kwestii „Fuego”.