Tomasz Deszczyński dla eurowizja.org: „Cieszę się, że jako OGAE stworzyliśmy zgraną społeczność”

Tomasz Deszczyński, długoletni prezes i założyciel OGAE Polska, Fot. archiwum prywatne

Konrad Szczęsny: Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z Eurowizją? Kiedy zacząłeś traktować ją jako swoje hobby, pasję? 

Tomasz Deszczyński: Zawsze lubiłem oglądać festiwale i wydarzenia z muzyką na żywo. Na Eurowizję nie trafiałem, bo była nadawana wieczorem, w czasie, gdy dzieci szły spać. Pierwszy raz obejrzałem konkurs w 1984 roku, później co roku śledziłem pełne koncerty, których retransmisja zaczynała się o godz. 20:00. Dopóki nie braliśmy udziału w konkursie, wydawał mi się imprezą tamtej, zachodniej części Europy. 

Sergiusz Królak: Pamiętasz, jak w 1994 roku dowiedziałeś się, że Polska dołącza do konkursu? 

– Jak większość fanów w podobnym do mnie wieku, o naszym udziale w Eurowizji dowiedziałem się 16 kwietnia, ok. godz. 14-16, gdy prezenterka Bogumiła Wander powiedziała na antenie TVP1, że będziemy brać udział w „festiwalu Eurowizji”. Już wtedy, jako fani, wiedzieliśmy, że konkurs odbędzie się w maju lub pod sam koniec kwietnia, dlatego kupowało się program telewizyjny i wyszukiwało informacje o transmisji. Cały tydzień był obsiany programem o enigmatycznym tytule „Eurowizja przed finałem”. Okazało się, że chodziło o bloki prezentujące teledyski z Eurowizji. W międzyczasie chodziłem do salonów Empiku i wyszukiwałem, czy np. w prestiżowej brytyjskiej gazecie „Melody Maker” nie było jakichś wzmianek o Eurowizji. Pamiętam, że dwa lata później napisali o Kasi Kowalskiej, że „to była dobra piosenka i dobry głos”. 

Jak, z perspektywy czasu, oceniasz występy Polski na Eurowizji w tych początkowych latach? 

– W Polsce w latach 90. muzyka miała się dobrze, bo wypływały nowe nazwiska, przestała rządzić tylko Maryla Rodowicz (śmiech). Konkurs pomagał zaistnieć w szerszej świadomości wielu artystom, jak np. Edycie Górniak, Justynie Steczkowskiej czy Kasi Kowalskiej. W przypadku Sixteen było odwrotnie, bo to już był znany zespół, który na fali popularności pojechał na konkurs. Za sprawą udziału w Eurowizji, ludzie odpowiedzialni za polskie festiwale zaczęli inspirować się tym, jak to się robi za granicą. Festiwale w Polsce przestały być takie siermiężne, pełne bałaganu. 

Wracając do początków: dlaczego, mimo braku formalnych przeszkód, Polska nie wyraziła chęci udziału w Eurowizji w 1993 roku? 

– Odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie wzięliśmy udziału w Eurowizji 1993, zacząłem szukać przy okazji 20-lecia udziału Polski w konkursie w 2014 roku. Zuzanna Łapicka-Olbrychska, ówczesna szefowa redakcji rozrywki TVP, pomogła mi wówczas dotrzeć do Stanisława Syrewicza i Jacka Cygana, których pytałem o to czy wiedzą, dlaczego nie wzięliśmy udziału w 1993 roku. Syrewicz powiedział, że podjęliśmy decyzję o udziale w Eurowizji w 1993 roku, ale wtedy w telewizji było mocne przeorganizowanie, bałagan i nikt się tym nie zajął na poważnie. Znając realia telewizyjne, zapytanie o udział mogło albo przepaść, albo było dla władz stacji nieistotne. Może też być tak, że stacja uznała, że jest za mało czasu na przygotowania. Do konkursu w 1994 roku mieli jednak bardzo dużo czasu, dlatego bardzo się do nich przyłożyli… 

A jak doszło do tego, że wpadłeś na pomysł założenia ruchu fanowskiego, OGAE Polska? 

– Między 1999 a 2000 rokiem poznałem Kamila Góreckiego, który wówczas miał jakieś 14 lat. Wymienialiśmy maile, on wtedy założył stronę internetową o Eurowizji na serwerze Onetu. Pamiętam, że podłączono mi Internet w pracy, więc wyszukiwałem wszystkie dostępne informacje o konkursie. Przychodziłem do domu, dzień w dzień przynosiłem wydruki wszelkich wzmianek. Nie rozumiałem niektórych sformułowań, w tłumaczeniach pomagała mi obecna żona, wówczas dziewczyna, Beata, która jest po filologii angielskiej. Z czasem poznawałem coraz większą liczbę osób, które również interesowały się tematem. Wszystkich znajomych pozarażałem Eurowizją, niektórzy przychodzili oglądać do mnie majowe finały. Wtedy wydawało mi się jednak, że jestem jedynym fanem konkursu w Polsce, bo nikt mi znany nie znał zbyt wielu szczegółów, nie pamiętał uczestników z poprzednich lat. Internet pokazał mi, że faktycznie sympatyków Eurowizji jest więcej. Niestety, w polskiej prasie niewiele się o tym konkursie pisało. 

Ale to się w pewnym momencie zmieniło… 

– Owszem. Pewnego razu wszedłem w kontakt z Bożeną Chodyniecką z „Super Expressu”. Wówczas pisałem dużo pism z zażaleniami do prasy, że podają nieprawdziwe informacje albo piszą w niewłaściwy sposób o konkursie i tak nasza znajomość się rozpoczęła. W trakcie pobytu w Warszawie spotkałem się z Bożeną, zżyliśmy się i przed kolejnymi konkursami byliśmy w kontakcie, ona redagowała podawane przeze mnie teksty. Przy zespole Ich Troje były w gazetach całe rozkładówki o ich przygotowaniach do Eurowizji! Z czasem Bożena zaczęła też jeździć na konkurs jako akredytowany dziennikarz, na pewno była w Rydze. Dzięki temu prasa coraz częściej pisała o Eurowizji, zaś ja zawdzięczam jej to, że mogłem pojawić się na krajowych eliminacjach w 2003 roku, gdzie na żywo spotkałem Szymona Stellmaszyka. Rok później znów dostałem wejściówkę, tym razem zobaczyłem na miejscu wielu fanów. 

A sam pomysł założenia OGAE Polska? 

– Kiedyś napisałem do OGAE Niemcy z zapytaniem o formularze do głosowania, które wykorzystywaliśmy podczas finałów, które oglądałem ze znajomymi i innymi fanami. Później stwierdziłem, że brakuje w Polsce lokalnego oddziału OGAE. Dopytałem koordynatora, czy faktycznie nie ma czegoś takiego, jak OGAE Polska. Powiedział, że nie, dlatego wraz z Beatą, Danielem Sobolewskim, Krzysztofem Zakrzewskim i Adrianem Stanisławskim stwierdziliśmy, że może warto byłoby coś takiego założyć. Krzysztof zachęcił mnie do tego, by wysłać zapytanie o stworzenie polskiego klubu OGAE. Musieliśmy wysłać dokumentację, co robimy w ramach działalności eurowizyjnej, więc wysłałem zdjęcia ze wspólnych spotkań podczas oglądania Eurowizji. Po jakimś tygodniu dostałem maila od Alesa Matko ze Słowenii, że otrzymaliśmy prawo do używania nazwy OGAE w Polsce. Z czasem klub zaczął się rozrastać, od kilku osób z Olsztyna do prawie ćwierć tysiąca z całej Polski w 2018 roku. 

Kiedy nawiązałeś kontakt z naszym publicznym nadawcą? 

– Pierwszy kontakt z TVP miałem w 1996 roku, gdy dzwoniłem do nich z pytaniami, kiedy będzie Eurowizja. Skontaktowałem się wówczas z Andrzejem Horubałą [ówczesny szef widowisk artystycznych i rozrywkowych w TVP1 – przyp. red.], którego prosiłem o informację, kto będzie brał udział w konkursie. Upewniał się, że aby na pewno nie jestem z prasy, więc mówiłem, że nie, że jestem „zwykłym widzem”. Później, w dalszej części naszej rozmowy, zwracał się do mnie per „zwykły widzu” (śmiech). Współpracę stowarzyszeniową podjęliśmy w 2004 roku. Mówiło się, że z powodu niskiego miejsca będziemy musieli po raz pierwszy brać udział w półfinałach, co uznane zostało za „uwłaczające”, dlatego pojawiły się pogłoski, że TVP będzie chciała się wycofać z konkursu. Bożena Chodyniecka zdradziła mi, że telewizja w ostatniej chwili podjęła jednak decyzję o tym, by wziąć udział w konkursie w 2005 roku. Wieczorem dostałem od niej telefon z informacją, że za udział z ramienia nadawcy będzie odpowiedzialny redaktor Piotr Klatt. Napisałem do niego z ofertą pomocy. Podjął decyzję o współpracy po konsultacji ze swoim szefem. Później, aż do 2011 roku, współpracowaliśmy z Piotrem Klattem oraz dyrektorami TVP, którzy zapraszali nas na spotkania dotyczące tego, co należy poprawić, by nasze wyniki były lepsze. 

Jak wspominasz całe zamieszanie, związane z wyborem reprezentanta na Eurowizję 2005? 

– Gdy podjęto decyzję o udziale, było za późno, by zorganizować krajowe eliminacje. Piotr Klatt szukał jakichś 15 osób, które mogłyby przesłuchać nadesłane piosenki. Wciągnął mnie do tej komisji. Rok później natomiast wymusiłem na nim, by przekonał dyrekcję do organizacji selekcji. Udało się, ale mieli tylko kilka dni na przygotowanie regulaminu, więc całą sobotę spędziłem na pisaniu zasad eliminacji, w których zawarłem zapis o tym, że o wynikach mają decydować jurorzy i widzowie w stosunku głosów 50:50. W poniedziałek wieczorem dostałem maila z akceptacją! Nie mieliśmy jednak wpływu na to, kto miałby wystąpić jako gość. Proponowaliśmy mnóstwo artystów z zagranicy, ale wtedy pojawiał się opór, bo „koncert by się nie sprzedał”. Stanęło na Beacie Kozidrak i Bajmie. 

Wielokrotnie zasiadałeś w polskich komisjach oceniających nadesłane przed preselekcjami do siedziby TVP utwory. Jak to wyglądało? 

– Do 2011 roku przychodziły płyty, zazwyczaj przesyłką kolejową. Odbierałem je z dworca, a później z wypiekami na twarzy biegłem do domu, by odsłuchać te 120 piosenek. W 2005 roku rzeczywiście był koszmar, jeśli chodzi o poziom. Myślę, że miał na to wpływ fakt, że rok wcześniej na konkurs pojechał popularny zespół Blue Cafe, a strasznie się sparzył na samej Eurowizji. Wykaz zgłoszonych do eliminacji w 2005 roku był słaby, nie było chyba nawet stu piosenek, a niektóre brzmiały naprawdę źle, jakby były nagrane na „Kasprzaku” [radiomagnetofonie produkowanym w latach 60. aż do lat 90.]. To było uwłaczające… To była gonitwa z czasem – w piątek kończył się termin nadsyłania piosenek, szybka wysyłka płyt do jurorów, a już w poniedziałek wieczorem musieliśmy odesłać wyniki. Jeszcze tego samego dnia dostawałem odpowiedź. Technicznie pracował przy tym Tomasz Sołowiński. 

Miałeś realny wpływ na artystów, którzy kwalifikowali się do koncertów na żywo? 

– Pamiętam, że zachęcałem innych jurorów do przepuszczania zagranicznych wykonawców, i tak np. udało się zapewnić występ szwedzkiemu duetowi Man Meadow. Pamiętam też, że w 2010 roku broniliśmy Marcina Mrozińskiego, który nie zakwalifikował się po głosowaniu jurorskim do stawki finałowej, ale środowisko fanowskie bardzo nalegało, by wystąpił. Marcin rozpuścił wici, a ja dostałem kilkanaście wiadomości, że niedopuszczenie go do selekcji to skandal. Wtedy w telewizji pojawił się temat dzikich kart i wówczas proponowałem, że koniecznie trzeba dopuścić „Legendę”. Udało się! W jury zasiadali wówczas m.in. Paweł Sztompke, Piotr Klatt, ludzie z Radia Zet i kilka osób z TVP, chociaż nie za dużo. Przy okazji samego występu Marcina Mrozińskiego w Oslo pamiętam, że mały skandal wywołał motyw jabłek, bo niektórzy uznawali, że to ma symbolizować zatykanie ust kobietom… 

Przed Eurowizją 2012 zapadła decyzja o wycofaniu się z Eurowizji. Jak wspominasz ten czas? 

– Wycofanie się w 2012 roku było straszne. Powodem były na pewno kwestie finansowe, bo byliśmy współorganizatorami Euro 2012. Pamiętam też, że Piotr Klatt czymś podpadł w telewizji i niedługo później musiał z niej odejść. Składał konkretne projekty, związane z udziałem w Eurowizji 2012, ale nie dostawał żadnych odpowiedzi. Oprócz Piotra Klatta, nikogo w TVP Eurowizja nie interesowała, dlatego po jego odejściu nie było komu przekazać tematu. Organizacja Euro 2012 była dobrym pretekstem. 

Podjęliście wówczas dialog z telewizją. 

– Wysyłaliśmy do TVP pisma i otrzymywaliśmy odpowiedzi, że nie są obecnie zainteresowani udziałem, ale żeby wrócić z tematem w przyszłym roku. Były też takie pisma, w których wprost zaznaczano, że widza telewizji nie interesuje Eurowizja. W pewnym momencie przestaliśmy pisać do TVP i zaczęliśmy szukać innej drogi oddziaływania. Podjęliśmy dialog z ministerstwem kultury, z KRRiT, która podjęła temat i zaczęła korespondować z TVP, jednak i oni dostawali taką samą odpowiedź, co my. 

Kiedy nastąpił przełom? 

– Któregoś dnia dowiedziałem się, że Sławomir Siezieniewski został członkiem zarządu EBU, więc pomyślałem, że to wstyd, by mieć Polaka w zarządzie, a nie mieć reprezentanta na najważniejszym konkursie organizowanym przez EBU. Napisaliśmy do Polskiego Radia, gdzie wówczas pracował, szybko odpisał, że podejmie temat z TVP. W tym piśmie ujął to w znaczący sposób. Napisał, że „podejmie się negocjacji z osobami, które mogą wpłynąć na przywrócenie Polski na Eurowizję”. Nie mówił o organizacji, ale o konkretnych jednostkach. Miesiąc później dostaliśmy kolejne pismo z Polskiego Radia, w którym napisał, że podjął rozmowy i że temat jest rozwojowy i jest coś na rzeczy. Było to wiosną 2013 roku, jeszcze przed Eurowizją w Malmo. Na tydzień przed konwentem w Sobkowie [sierpień 2013 – przyp. red.] dostałem pismo od Sławomira Zielińskiego, byłego szefa telewizyjnej Jedynki i dyrektora programowego. Napisali, że biorą pod uwagę powrót i zapraszają nas na spotkanie. 

Kiedy do niego doszło? 

– Po wakacjach, na początku września, pojechaliśmy z Tomaszem Lenerem i Łukaszem Smardzewskim do TVP. Usłyszeliśmy pytanie, czy jesteśmy w stanie im podpowiedzieć, czy można negocjować stawkę za uczestnictwo z EBU. Następnie rozmawialiśmy z Zuzanną Łapicką-Olbrychską, przeprowadziliśmy długą rozmowę. Zuza powiedziała, że nawiązali rozmowy z EBU i niebawem będą jechać na szkolenia w Berlinie, gdzie jest umówiona z przedstawicielem organizacji, by ponegocjować z nim składkę, jaką TVP musiałoby uiścić za udział. Jeśli EBU by się ugięła, Telewizji Polska weźmie udział w konkursie. Wtedy też było wiadomo, że nadawca będzie ciął koszty i zorganizuje eliminacje wewnętrzne. 

Jak ta sprawa się skończyła? 

– Czekaliśmy kilka dni na odpowiedź, ostatecznie Mikołaj Dobrowolski poinformował nas, że możemy wystartować. Wezwano nas na rozmowę, gdzie dywagowaliśmy, kogo można byłoby wysłać. Rozmawialiśmy o większych nazwiskach, padła propozycja np. Beaty Kozidrak, bo ona podniosłaby zainteresowanie konkursem w Polsce. Po powrocie do domu zaczęliśmy dopytywać fanów, kogo by chcieli zobaczyć w polskich barwach. Maciej Błażewicz zaproponował Donatana i Cleo. Podesłaliśmy listę kandydatów, Donatana umieściliśmy nawet na samej górze. Wiem, że myśleli o Margaret i Sylwii Grzeszczak, ale one miały inne zobowiązania, poza tym ich wytwórnie nie chciały, by były kojarzone z Eurowizją w jakikolwiek sposób. Donatan się zastanawiał, a ostatecznie się zgodził, a więc mieliśmy reprezentanta! W 2015 roku Mikołaj Dobrowolski chciał wysłać Margaret na Eurowizję, dogadywał się z nią, ale temat się urwał. Wybór Moniki Kuszyńskiej był utrzymany w absolutnej tajemnicy, Juliusz Braun zapowiedział, że ma to być niespodzianka. To była jego decyzja. 

Jaki polski występ na Eurowizji uważasz za najgorszy? 

– Dla mnie występ Mietka Szcześniaka był zbyt statyczny, zwłaszcza że w 1999 roku zniesiono orkiestrę, a to oznaczało, że wchodziły inne dźwięki, muzyka taneczna. Poza tym można już było śpiewać po angielsku, a my pojechaliśmy z piosenką po polsku. W oczy rzucał się również brak pomysłu na prezentację sceniczną. Tuż po finale było wiadomo, że nie będziemy mogli uczestniczyć w konkursie w 2000 roku. RMF FM czy Radio Zet ogłosiły to kolejnego dnia po finale. W 2001 roku mieliśmy wielkie nadzieje na dobry wynik, bo znany wykonawca, taneczna piosenka po angielsku. Gdy nie wszedł do pierwszej piętnastki, było wiadomo, że nie weźmiemy udziału w 2002 roku, bo byliśmy w najsłabszej piątce. 

A jakie jest Twoje najpiękniejsze i najgorsze wspomnienie związane z Eurowizją? 

– Najpiękniejszym wspomnieniem związanym z Eurowizją było wyjechanie do Kijowa na konkurs w 2005 roku, gdzie widziałem, że całe miasto żyje tym wydarzeniem, wszystko było ozdobione.To była moja pierwsza Eurowizja, którą śledziłem na żywo, dlatego emocje były jeszcze większe. Najsmutniejszym wspomnieniem było za to ostatnie miejsce Magdy Tul, nie spodziewałem się tego. Zasmuciła mnie też rezygnacja z udziału w konkursie w 2012 roku. 

A jeśli chodzi o działalność w OGAE? 

– Najprzyjemniejszym wydarzeniem związanym z OGAE jest fakt, że poznałem tylu ludzi z całej Polski, którzy pasjonują się konkursem, a także to, że ludziom chce się przyjeżdżać na konwent, spotykać ze sobą. Cieszę się, że stworzyliśmy zgraną społeczność. 

Dlaczego – według Ciebie – do tej pory nie udało nam się wygrać Eurowizji? 

– W latach 90. wysyłaliśmy dobre utwory, nie odstawaliśmy od reszty. Piosenka Anny Marii Jopek jest świetnie odbierana za granicą. W 2005 roku też nie było tak źle, bo byliśmy w trudnym półfinale, a zajęliśmy 11. miejsce. Do czasu Magdy Tul dobrze odbierało się nasze propozycje. Natomiast u nas krytyczny moment był w latach 2009-2011. Pamiętam, że na płytach z TVP można byłoby na palcach jednej ręki wyliczyć piosenki, których w ogóle dało się słuchać, nie mówiąc już o kandydatach na dobre miejsce w finale. Gdy powiedziałem to na spotkaniu z TVP, byli oburzeni. Konkurs szedł do przodu, a my zostawaliśmy w tyle, wciąż była stylistyka „śpiewania do kotleta”. 

A czy do tej pory masz kontakt z niektórymi reprezentantami? Jak wyglądała ich relacja z Tobą i przedstawicielami OGAE w czasie samego konkursu i już po nim? 

– Większość artystów przed występem była chętna do spotkań i współpracy z fanami. Najlepszą postawę w tej kwestii miał zdecydowanie Michał Wiśniewski, który chętnie się z nami spotykał. Zaangażował na Eurowizję nie tylko fanów konkursu, ale też własnych fanów. Do Aten zabrał cały autokar ludzi z Polski. 

Ivan i Delfin byli bardzo podekscytowani tymi spotkaniami, puszczaliśmy im różne finały Eurowizji, dzięki czemu zainspirowali się do stworzenia swojego występu. Zrobili coś barwnego, to nie był zły występ. 

Rozmawiali: Konrad Szczęsny i Sergiusz Królak 

Exit mobile version